Po czterech latach, po raz drugi stanąłem na starcie ultramaratonu kolarskiego BBTour. Chęć zobaczenia jak to będzie po takiej przerwie i zadośćuczynienie „tradycji” startu w „ultra” przez pięć ostatnich lat sprawiły, że wybrałem tą imprezę. Z nowinek wprowadzonych od poprzedniej edycji była możliwość wyboru pory startu: piątek-wieczór lub sobota-rano. Pierwotnie, trochę przekornie wybrałem start piątkowy, jednak obecny czas pandemii sprawił, że szybko zmieniłem decyzję. Sobota, 22 sierpnia 2020 r. godz. 8.15, rampa promu Bielik, ok. 1015 km do pokonania. I od razu małe zaskoczenie. Do startu stajemy w czwórkę a nie w szóstkę (dwóch się wycofało). Jako, że startowałem w kategorii „open” (z możliwością jazdy w grupie) to miało co najmniej psychologiczne znaczenie, nie wspominając prognozy pogody z frontem przechodzącym z zachodu na wschód. Jedziemy mocno, na pierwszym podjeździe zostaje trochę starszy pan. W okolicach 35 km zaczyna padać deszcz, który będzie mi towarzyszył przez kolejne godziny jazdy. Niestety wiatr, który pierwotnie miał pomagać wieje „od południa”. Na trasie wyznaczono punkty kontrolne (PK), w których należało podbić kartę, ze wsparciem żywnościowym. Po ok. 100 km uznaję, że tempo dyktowane przez współtowarzyszy jest za mocne, odpuszczam i jadę sam. Około 250 km przychodzi pierwszy kryzys. Samotna jazda w deszczu i przy niesprzyjającym wietrze robi swoje. W odkrytym terenie trzeba było nie lada trudu aby licznik pokazał prędkość powyżej 20 km/h. Tutaj przychodzi z pomocą grupa, w której jedzie Małgorzata Kubicka (jedyna osoba, którą znałem z nazwiska). Jazda w grupie sprawia, że po kilkudziesięciu kilometrach łapię wiatr w żagle. Tempo grupy staje się dla mnie za wolne, jednak doświadczenia z jazdy „solo” nie pozwalają na podjęcie radykalnych decyzji. Jeszcze dwie „gumy” grupowiczów i spotkanie na PK5 (341 km) znajomego Witka, który startował godzinę później – coś z tym trzeba było zrobić. W międzyczasie przestało padać a informacja, że mój „serdeczny przyjaciel” wyprzedza mnie ok. dwie godziny przeważyły szalę – ogień. Tak do rana i kolejny dzień samotnej jazdy w poszukiwaniu grupy, z którą można by kawałek pojechać kończyły się niepowodzeniem. Po drodze jeszcze trochę deszczu, fatalnej jakości dróg, nie wspominając o koszmarnym natężeniu ruchu samochodów. Były też pozytywne aspekty: przegoniłem mojego „serdecznego przyjaciela” oraz znajomego Wojtka, który startował w piątek! Zaczyna się druga noc. Jadę w kierunku Łańcuta, PK11 (866 km). Moja szyja daje znać o sobie, ból narasta i staje się nie do zniesienia. Żel tylko trochę uśmierza ból. Dojeżdża do mnie gość, który ma totalny kryzys z powodu braku snu. Chce z kimś jechać bo sam ma obawy związane z bezpieczeństwem. Do Łańcuta jeszcze kogoś dochodzimy i w trójkę meldujemy się na PK. Dalej ruszam sam. Mija chyba północ, pierwszy poważny podjazd, pojawia się mgła, droga biegnie przez tereny niezabudowane, często las. Psychika trochę wymięka. Na szczęście w oddali dostrzegam migające, czerwone światełko. Tak jakby ktoś czekał na towarzysza dalszej jazdy. Z Birczy wyjeżdżamy razem. Po pokonaniu ostrego podjazdu zostaję wyprzedzony i zaczynam „odpływać” z braku snu. Na szczęście zachowuję koncentrację podczas jazdy, jedynie mam problem z uświadomieniem sobie, w którym miejscu trasy się znajduję i jakim kierunku podążam. Już na drodze do Krościenka dostrzegam kogoś przed sobą co wyzwala we mnie „złość sportową” i zażegnuje kryzys. Na PK w Ustrzykach Dolnych samoobsługa. Krótka wizyta i na ostatni odcinek do mety wyruszam z kilkoma chłopakami. Na chwilę przyczaili się z tyłu, po czym odpalili i tyle ich widziałem. Dojeżdżając do Czarnej dopada mnie jeszcze jeden kryzys, tym razem energetyczny. Podjazd pokonuję niemalże na zasadzie „ile fabryka dała”. Później chwila odpoczynku na zjeździe a następnie walka z samym sobą na ostatnich 10 km. Po 46 godzinach i 54 minutach jazdy bez snu osiągam cel – metę. Wynik plasuje mnie na 69 miejscu wśród 316 sklasyfikowanych. Poprawiłem swój czas z 2016 roku o 2 godziny 41 minut. Wydawać by się mogło, że te dane powinny mnie zadowalać, ale czy do końca?
Mariusz Gałuszka
Brawo za wyczyn i promowanie KTC Krosno w tak licznym gronie startujących zawodników na tej trudnej trasie ,zdrówka życzy Kazimierz